Sesja X

31.12.2021/01.01.2021 | Nauzyka (Gosia) | Enrico (Jarek) | Diogenes | u Giorgia

Rankiem towarzysz niedoli Nauzyki i Enrico został zabrany do kamieniołomów. Zaraz potem grupa pachołków przyszła po naszą drużynę i zabrała ich na plac przed głównym budynkiem całej kolonii. Tam łowcy niewolników postanowili urządzić krwawy pokaz siły, by „nowy towar" na pewno grzecznie się zachowywał. W tym celu wywleczono parę najbardziej stawiających opór osób z nowego „połowu" - niektóre z nich miały szczęście, łowcy jedynie pozbawili ich głowy. Część z nich poddano torturom, resztę nabito na pale. Po czymś takim chyba tylko wola walki Ulfa się nie zmieniła.
Po tym pokazie, całą czwórkę zatrudniono do przenoszenia jakichś pakunków między magazynami, zaś Nauzyka zastanawiała się, jak wykonać cały manewr z fiolką i beczką, o którym opowiadał jej Vigilius. Postanowiła z Enrico, że jedyną opcją jest próba wejścia do chaty, w której znajdowała się fiolka jak gdyby nigdy nic - nie mieli szans zakraść się do pilnowanej chaty w biały dzień, zaś gdyby plan się nie powiódł, mogliby liczyć na wyłganie się z całej historii zwalając wszystko na zwykłą pomyłkę. Diogenes nieco się poirytował, że Nauzyka postanowiła wykonać plan razem z Enrico, a nie z nim, jednak chłopaka udało się uspokoić, powierzając mu samopoczucie Ulfa pod opiekę.
Nauzyce i Enrico jakimś cudem udało się wejść do chaty. Powiedzieli, że zostali wysłani przez brodacza (tego, który ich „wycenił") po fiolkę, i kiedy ją opisali, pilnujący chaty strażnicy pozwolili im wejść. Nie było wiele czasu, toteż Nauzyka wzięła fiolkę - była w jakimś rodzaju transportera, który zabezpieczał ją przed tym, żeby się nie potłukła. Samo pomieszczenie stanowiło coś na kształt składziku dziwnych rzeczy - na licznych półkach Nauzyka dostrzegła pakunki, były też utensylia alchemiczne i tym podobne. Od tyłu w chacie widać było pojedyncze, niewielkie okno. Poza tym - składzik składał się chyba z tego jednego pomieszczenia.
W podobny sposób Nauzyka i Enrico postanowili wejść do pomieszczenia, gdzie miała znajdować się beczka, do której należało wlać zawartość fiolki. Nie chcąc ściągać na siebie nadmiernej uwagi, Enrico i Nauzyka przeszli na tyłach głównego budynku, jednak ich oczom nie umknęło zamieszanie przy wejściu do niego. Kilku strażników prowadziło do wnętrza nie kogo innego, jak Ulfa - krasnolud oczywiście się opierał. Nim zniknął we wnętrzu budynku, Nauzyka i Enrico dotarli do swej docelowej chaty, sprzedali strażnikom tą samą bajeczkę, a ci wpuścili ich do środka. Tam Nauzyka niepostrzeżenie wlala zawartość fiolki do jednej ze znajdujących się tam beczek (chyba z winem), zaś Enrico sprawnie odwrócił uwagę strażników od działań dziewczyny, zwracając ją na Ulfa, który właśnie znikał we wnętrzu głównego budynku.
Gdy tylko uporali się z fiolką, Enrico i Nauzyka od razu odnaleźli Diogenesa - przecież zostawili go, żeby zaopiekował się Ulfem i pilnował, żeby nie zrobił niczego głupiego. Diogenes zaklinał się, że Ulf był grzeczny i że po prostu nagle przyszli po niego jacyś ludzie. Jedyne, co pozostało, to czekać, aż krasnolud wróci z tamtego budynku.
Ulf wrócił w porze posiłku - poturbowany, ale nic nie złamało jego ducha. Powiedział, że ten mężczyzna z laską ozdobioną słońcem dopytywał go o jego skrzyneczkę - niczego się nie dowiedział, bo i Ulf nic o niej nie wiedział. Dość jednak powiedzieć, że krasnolud dowiedział się przynajmniej, jaka jest konstrukcja budynku i że skrzyneczka tam jest - na ostatnim, najwyższym z pięciu pięter. Każde z pięter zajmowały kwatery jednego z głównodowodzących całym obozowiskiem łowców, zaś pomiędzy piętrami dało się przemieszczać za pomocą trapów i drabin.
Dzień dobiegł końca i cała grupa udała się na spoczynek. Nie zdążyli jednak zbyt długo odpocząć, bo oto od strony głównego budynku dobiegły jakieś krzyki i wrzawa. Cała czwórka opuściła swoją chatę - nie była pilnowana - a następnie udali się na zwiady by zobaczyć, co się dzieje.
Z głównego budynku wydobywały się kłęby białego dymu, a który z pachołków się go nawdychał, padał nieprzytomny (chyba) na ziemię. Co poniektórzy wyżej postawieni ludzie próbowali ogarnąć jakoś towarzystwo, ale ich działania nie przynosiły zbyt dużych rezultatów. Od strony prowadzącej na północ, ku wolności, pilnowanej palisady nadciągnęła ciskająca piorunami burza, chaos powiększał się z każdą chwilą.
Ulf był oczywiście gotowy biec po swoją skrzyneczkę - znał przecież jej lokalizację, jednak pozostałym udało się wybić mu to z głowy. Co prawda Nauzyka i Enrico doszli do wniosku, że możliwe, że opar rozpuściłby się w tym, w czym rozpuściła się i substancja z fiolki - gdy Nauzyka odkorkowała fiolkę, płyn koszmarnie śmierdział, jednak po wlaniu do wina zapach zniknął. Ale dotarcie na najwyższe piętro budynku, jeszcze spowite bladym oparem i otoczone przez panikujących pachołków - to byłoby po prostu samobójstwo i za dużo rzeczy mogłoby pójść nie tak. Jakimś cudem Ulf dał się przekonać, że skoro skrzyneczką interesował się łysy z laską ozdobioną symbolem słońca, to widać jest ona na tyle cenna, że powinna przemigrować do Achaes. A skoro tak, to powinno udać się ją znowu znaleźć.
Drużyna zostawiła za plecami otoczone trującym dymem centrum obozowiska i ruszyła w kierunku magazynów z jedzeniem. Gdy przy nich pracowali, Nauzyka zapamiętała miejsca, gdzie było trochę dobrego jedzenia na podróż - w sumie większość prowiantu w magazynie to były rzeczy, które wolno się psuły. Solone mięso, ryby i inne produkty, ewidentnie skądś sprowadzane.
W całym chaosie w magazyn strzelił piorun, podpalając dach - oto nasi bohaterowie dostali kolejne ponaglenie, że czas im było ruszać. Od południowej strony nadciągnęła kolejna chmura sypiąca błyskawicami, wprowadzając jeszcze więcej zamętu.
Cała czwórka ruszyła w końcu w stronę niewielkiego przesmyku na południu, który prowadził poza obręb obozowiska. Po drodze znaleźli ciała łowców niewolników - wciąż mieli przy sobie broń i zbroje, toteż drużyna zaopatrzyła się w nowy ekwipunek i ruszyła w dzicz. Przed nimi szło jeszcze dwóch byłych niewolników, ale w przesmyku szybko zgubili ich z oczu.
Po niemal całonocnym, wyczerpującym marszu, udało im się dotrzeć do miejsca, które oferowało jako takie schronienie - był to nawis skalny gdzieś z boku, który miał szansę ochronić ich przed grasującymi tam harpiami. Wcześniej drużyna była świadkiem makabrycznego zdarzenia, gdy jeden z uciekających w innej grupie byłych niewolników został porwany przez tę istotę i rozszarpany.
Prowiantu starczyłoby na jakieś pięć dni podróży, gdyby lepiej racjonować porcje - zapewne na nieco dłużej. Jednak do najbliższego przyczółka cywilizacji w postaci sigmaryckiego klasztoru, albo jakiegokolwiek miasta, było znacznie dalej. Osobną kwestią pozostawało, czy nasi bohaterowie w ogóle tam trafią. Dzicz była niebezpieczna - prócz grasujących tam harpii, plenili się jeszcze orkowie, a w przypadku jakiegokolwiek starcia z ich grupą nasi bohaterowie mieliby problem. Jedynym pomysłem, na który wpadli było to, by spróbować dołączyć się do jakiejś grupy koczowników, którzy przemierzali te rejony i jakoś sobie radzili. Po nich też trudno było się spodziewać czegoś dobrego, ale chociaż byli ludźmi.
Drużyna przemierzała dzicz, aż trafiła na strumień, którego brzegi porastały drzewa i nieco trawy. Trawa miała bardzo równą długość, co stanowiło dowód, że w tym miejscu ktoś wypasał owce. Po ominięciu garstki orczych pasterzy i ich stad, naszej drużynie udało się odnaleźć wioskę koczowników.
Nie przyjęli oni drużyny z otwartymi ramionami - byli nieufni, a pierwszym, co skierowali przeciw naszym bohaterom, były groty strzał. Wszyscy starali się komunikować z koczowniczym ludem w każdym ze znanych sobie języków, w końcu okazało się, że khazalid, którym władał Ulf, zdawał się nieco podobny do języka owego ludu. Broniący wioski gwardziści sprowadzili jakiegoś odzianego w baranią czapkę mężczyznę, który mówił łamaną mieszanką helleńskiego i tileańskiego, dzięki czemu nasi bohaterowie byli w stanie się porozumieć.
Mężczyzna powiedział, że jego wioska niedługo będzie się przenosić i że podejmą dalej wędrówkę na północ. Mówił też, że będzie w stanie przeprowadzić drużynę na wysokość sigmaryckiego klasztoru, ale nie dalej, i nie do samego klasztoru. Jak na razie to wystarczyło naszym bohaterom - wszystko było lepsze niż samotne błądzenie w dziczy.
Przez czas krótkiej podróży z koczownikami starali się być dla nich uprzejmi, pytali też o różne rzeczy związane zarówno z obecną sytuacją, jak i z obyczajami tego ludu. Opowiedzieli o tym, co stało się w obozie łowców niewolników, choć rzecz jasna ukryli to, że Vigilus maczał w tym palce po same łokcie. Koczownicy zaś odwdzięczyli się wiedzą o tym, jak sprawdzić, że droga dalej nie zawiera harpii - nauczyli naszych bohaterów jakichś okrzyków, które miały wabić harpie. Jeśli te by się pojawiły, znaczyło to, że są w okolicy, zaś jeśli nie - że droga jest bezpieczna.
Prócz tego drużyna starała się dowiedzieć, jak koczownicy podchodzą do zwiększającej się obecności orków na półwyspie. Cóż, nie byli oni tym zachwyceni, jednak traktowali zielonoskórych jako zło konieczne i handlowali z nimi, kiedy ci tego żądali. Generalnie - nasi bohaterowie odnieśli wrażenie, że tubylcy nie pałają do orków żadnymi cieplejszymi uczuciami, raczej tymi negatywnymi, ale nie na tyle, by z nimi walczyć lub stawiać jakiś większy opór. Sami mówili, że przez półwysep przewinęło się już trochę różnych zawieruch, jednak ich lud przetrwał je wszystkie.
Nasza drużyna w końcu oddzieliła się od głównej wioski i przez kolejne dni podróżowała z małą grupą pasterzy wraz z tłumaczem. Ostatniego dnia, tuż przed ostatecznym rozdzieleniem się, pasterze postanowili odprawić jakiś rytuał. I choć nasi bohaterowie mieli pewne opory przed braniem w nim udziału, to jednak nie chcieli urazić swoich gospodarzy i wrzucili jakieś zioła w ogień przed statuetką nieznanego sobie bóstwa.
Po tym fakcie pasterze odprowadzili drużynę do jakiejś ścieżki i przykazali, że poprowadzi ich ona do miejsca, do którego chcieli.
Ufając tym słowom, nasi bohaterowie zaczęli podążać wąskim przesmykiem. Wystarczyło ledwie parę kroków, by Nauzyka i Diogenes zaczęli się gorzej czuć. Choć wspominali o tym reszcie, to jednak drużyna zadecydowała iść dalej. Dotarli w końcu do jakiejś dolinki - z pozoru wyglądała ona zupełnie zwyczajnie. Środkiem płynął strumyk, bo bokach rosły drzewa i trawa. Jednak były to tylko pozory. Gdy Nauzyka i Diogenes bardziej się skupili, przypomnieli sobie, że tak wygląda miejsce, gdzie wiatry magii nie są w stanie swobodnie płynąć i mieszają się ze sobą, tworząc Dhar. I choć samo przebywanie w tego typu miejscu przez krótki czas nie powinno trwale na nich wpłynąć, to jednak dwójka przyszłych magów czuła się z każdym krokiem coraz gorzej.
Zapadał zmrok, drużyna postanowiła rozbić obozowisko. Nauzyka i Diogenes poszli spać, zbyt wyczerpani, by pełnić wartę, a na czatach stanął Enrico. Dostrzegł on dziwne ognie palące się w oddali, a także zwierzęta, które nie wydawały się normalne - ich oczy świeciły czerwoną barwą. Od południa, od wejścia do doliny, dobiegło go jakieś potępieńcze wycie nienazwanej istoty. Istota przemieszczała się w ciemnościach, aż w końcu dopadła czegoś i wydała z siebie pełen satysfakcji okrzyk.
Enrico postanowił obudzić Ulfa - krasnolud ledwo podniósł się na swoją wartę. Ale to nie był czas, żeby spokojnie przeczekać do rana i drużyna zadecydowała, że nie ma wyboru, muszą podążyć dalej i jakoś wyrwać się z tego miejsca.
Pozbierali prowizoryczny obóz i ruszyli dalej na południe, w stronę świateł i zaśpiewów. Strumień, wzdłuż którego do tej pory się kierowali, zmienił barwę na niepokojąco czarną.
Gdy się zbliżyli, ich oczom ukazało się wzniesienie wraz z dziwnym ołtarzem, a także jakiś posąg, który słabo widać było w mroku, jednak wydawał się podobny do tych, które nasi bohaterowie widzieli wcześniej w wiosce koczowników. To przy nim płonęły pochodnie, które było widać z daleka. Przy samym ołtarzu stało trzech ubranych w szaty mężczyzn - ten, który wyglądał na przewodzącego całej ceremonii był łysy i miał na sobie długą, czarną szatę. U podnóża wzniesienia stała jeszcze garstka postaci w szatach - wszyscy zdawali się skupieni na odprawianiu tajemniczego rytuału.
Drużyna usiłowała przekraść się niepostrzeżenie przy zbiorowisku, niestety jednak im się to nie udało. Rozpoczęła się ni to walka, ni to ucieczka, w której mężczyźni w szatach usiłowali zaatakować i pochwycić drużynę, zaś nasi bohaterowie usiłowali umknąć, co chwilę dając się związać walką. Wbrew wszystkiemu, udało im się położyć trupem kilku kultystów, reszta zaś, widząc śmierć swoich kompanów, nie była już taka chętna do tego, by nadal usiłować złapać czwórkę uciekinierów Niestety jednak całość zajęła na tyle dużo czasu, że „mistrz ceremonii" zdołał rzucić jakieś zaklęcie - Nauzyka i Diogenes oczywiście nie rozpoznali, co to konkretnie było, ale nie trzeba było przeszkolenia magicznego, by wiedzieć, że nic dobrego. Nasi bohaterowie poczuli, jak na ich szyjach zaciska się jakaś niewidzialna pętla, a potem udało im się odbiec poza zasięg kultystów.
Zaczęło świtać, zaś przytłaczająca obecność Dhar osłabła. Drużynie udało się wydostać z przeklętej doliny i odpocząć krótko, by nieco opatrzyć otrzymane w potyczce rany. Zaczęli się też zastanawiać nad tym, na ile faktycznie znajdują się w okolicach klasztoru, tak jak to koczownicy obiecali. Ci ludzie właśnie wyprowadzili ich prosto na bandę kultystów i pewnie nie spodziewali się nawet, że drużynie uda się jakimś cudem przeżyć.
Nie był to koniec zmartwień i problemów. Nasi bohaterowie dotarli do szerokiego kanionu. Tam zaś zmuszeni byli unikać oddziałów orków, wyraźnie szukających czegoś wśród skalnych załomów. To mogło oznaczać, że wbrew wszystkiemu, udało im się dotrzeć w okolice ukrytego klasztoru przechowującego relikwie świętego Xaviera, jednak skoro orkowie szukali wejścia, jakie szanse miała na to drużyna? Zapewne ktoś o większej wierze powiedziałby, że droga do klasztoru otworzy się przed prawdziwymi wyznawcami Sigmara, jednak Nauzyka nieco w to wątpiła.
Czaili się w załomach kanionu, zaś Nauzyka użyła zaklęcia by podsłuchać rozmawiający oddział. Usłyszała znajomy głos łysego mężczyzny, przewodnika rytuału w dolinie, rozmawiającego o czymś z orkami, ale ponieważ nie używał żadnego znanego jej języka, tylko dziwacznej wersji khazalidu, dziewczyna nic nie zrozumiała. Intencje mężczyzny były jednak jasne, grupy orków miały za zadanie znaleźć również i uciekinierów.
I kiedy wydawało się, że gorzej już być nie może, nasi bohaterowie zostali zauważeni przez oddział orków.
Nim na dobre wywiązała się walka, jeden z orków został położony trupem tam, gdzie stał, przez charakterystyczny pocisk o dwóch ogonach. Gdy drużyna jednomyślnie spojrzała w kierunku, z którego nadleciał pocisk, wszyscy ujrzeli kapłana w zbroi, któremu towarzyszyło dwóch konnych. Pobiegli czym prędzej w jego stronę, ten zaś zaprowadził ich między załomy kanionu. Tam otworzyło się wąskie przejście, które pochłonęło całą grupę, w końcu obiecując tak wyczekiwany ratunek.
Choć wydawało się to nierealne, dotarli do klasztoru. Tam zaś zdali pełną relację z tego, co działo się w obozie łowców niewolników (pomijając jednak powiązanie z Vigiliusem), a także o swojej podróży z koczownikami. Spostrzegli jednak, że szczegóły wydarzeń mających miejsce w przeklętej dolinie im umykają i że nie są w stanie przypomnieć sobie niektórych ich elementów. Opowiedzieli też o dziwnym zaklęciu, pod którego wpływ na końcu się dostali i poprosili o egzorcyzm.
Przebywający w klasztorze bracia się na to zgodzili, nad całą czwórką zostały odprawione długie modły, jednak nie przyniosły one oczekiwanego rezultatu. Nasi bohaterowie dowiedzieli się, że coś jeszcze w nich siedzi, jakiś rodzaj klątwy, i tylko szczera skrucha będzie w stanie ich od niej uwolnić. Przygnębieni takimi informacjami, nasi bohaterowie udali się do jednego ze starszych braci, który zajmował się tam przygotowywaniem medykamentów. Starszy mężczyzna powiedział im, że pierwszym krokiem do skruchy jest przyznanie się do winy i wyspowiadanie się ze wszystkich złych uczynków bez usprawiedliwiania ich. Cóż - łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić. Jednak jeśli nasi bohaterowie mieli uwolnić się od klątwy, którą rzucił na nich kultysta, musieli się na coś zdecydować.

Komentarze