Sesja 0.A

29.12.2019 | Nauzyka (Gosia) | u Giorgia

Była późna jesień. Ściemniało się już, gdy wraz z grupą dzieci w podobnym wieku (12-15 lat) stałam przed wioskową kapliczką. Każdy ubrany był w zbyt cienki jak na tę porę roku ciemny strój – ja sama czułam, że mimowolnie się trzęsę, a rozcieranie ramion niewiele pomagało.
Przed kapliczką stał kapłan Morra, a po obu jego stronach stali starsi wioski. Tego dnia miał się odbyć obrzęd Wróżby Losu, kiedy każdy z nas miał usłyszeć przepowiednię, jaką śmiercią umrze. Z jednej strony byłam tego ciekawa, z drugiej zaś czułam się nieswojo wiedząc, że moją wróżbę usłyszą wszyscy dookoła i zinterpretują jak będą chcieli. Miałam nadzieję, że będzie to coś niegroźnego. Że umrę spokojnie we śnie, kiedy będę już stara i pomarszczona, ale tak naprawdę wiedziałam, że nadzieja ta jest płonna. Słowa wróżb zawsze były bardzo dziwne.
Kapłan wyraźnie przyszedł tu tylko po to, żeby odbębnić swoje obowiązki i wrócić. Nie powinien narzekać, on przynajmniej był cieplej ubrany, a po wszystkim na pewno czekała na niego suta kolacja. Mężczyzna był raczej szczupły, miał ciemne włosy i szare oczy, a dziwne słowa które wyczytywał z księgi niosły się daleko w panującej ciszy.
Zaczęło mi się trochę nudzić, więc rozejrzałam się i zobaczyłam wtedy, że prócz wieśniaków w tłumie wokół znalazło się kilku biczowników. To byli agresywni ludzie i wydawali mi się straszni. Ich przywódca wlepiał w nas oczy i czułam, że to nie skończy się dobrze. Wyglądał okropnie – był łysy jak kolano, miał długą, zmierzwioną czarną brodę, a przy pasie nosił mnóstwo broni.
W końcu kapłan przywołał do siebie pierwszą osobę. Była to trzynastoletnia Joanna, córka jednego z bogatszych gospodarzy. Nigdy jej nie lubiłam, zawsze przesadnie na wszystko reagowała i nie inaczej było tamtego wieczoru, gdy usłyszała swoją wróżbę. („Ciekawości zwieść się nie daj, jeno w niewiedzy bezpieczny będziesz.”) Następny był na oko jedenastoletni syn młynarza. („Zmętniałe oko nagrodą twą i końcem twym.”) Zaraz za nim kapłan przywołał Dianę. Z Dianą trochę się kolegowałam – byłyśmy w podobnym wieku i nie lubiłyśmy podobnych rzeczy i osób. Jej wróżba była naprawdę straszna, („Kaźń i ból dźwięczeć będą w chwili twego końca.”) ale następne wydarzenia kompletnie ją przyćmiły.
Kapłan przywołał mnie do siebie, ale nie dane mu było dokończyć rytuału. Nagle zawiał lodowaty wiatr, a z tłumu odezwał się herszt biczowników. Krzyknął „Milcz, klecho!”, a po głosie i oczach widać było, że musiał być pijany. Jednak gdy potem przemówił, jego głos był zupełnie wyraźny, a oczy na chwilę stały się jakby fioletowe. („Gnijący owoc już swą ropę puszcza, a z ropy tej zagłada świata. Upadek światła, położenie go przed Chaosem. Ci, którzy będą * * swą trucizną już * owoc ten wydawszy. Ona spali cię swym ogniem, kiedy ty będziesz próbować świat za jej pomocą ratować.”)
Po jego słowach wybuchła panika, ale najbardziej bałam się ja. Zaczęłam płakać i krzyczeć z przerażenia, a wraz z moim głosem mieszały się upiorne jęki i skowyty, dobywające się jakby zza grobu. Pogasły rozpalone tu i tam ognie – jedyny który pozostał to ten, przy którym stał kapłan, ale i on mocno przygasł. Moje oczy zaczęły lśnić dziwnym blaskiem, ale ja sama tego nie dostrzegłam, będąc zbyt pochłonięta wydarzeniami.
Kapłan próbował jakoś opanować tłum, ja zaś poczułam, że jeden ze starszych wioski bierze mnie pod rękę i ciągnie do wnętrza kaplicy. Pozwoliłam się tam zabrać – byłam przestraszona i jakaś część mnie wciąż miała nadzieję, że to wszystko to tylko zły sen.
Na zewnątrz wzburzeni ludzie starli się z biczownikami, ale na szczęście nikt nie ucierpiał i skończyło się na szarpaninie. Przez uchylone drzwi kaplicy widziałam tylko jakieś błyski pochodni i tłum kotłujący się pod drzwiami. Po pewnym czasie przyszli moi rodzice i powiedzieli mi, że mam się gdzieś udać z jakimś mężczyzną, którego nie znałam. Oczywiście, że tego nie chciałam. Chciałam już tylko wrócić do domu i pójść spać, a potem obudzić się rano z tego koszmaru, jednak rzeczywistość okazała się gorsza od jakiegokolwiek koszmaru. Zawsze wiedziałam, że nie jestem zbyt wysoko na liście ulubionych dzieci moich rodziców, ale nie podejrzewałam, że tak po prostu mnie zostawią i pozwolą zabrać.
A zabrano mnie dużo dalej, niż kiedykolwiek w życiu byłam. Trafiłam do lochu w jakimś mieście na południu, jednak nie zapamiętałam nazwy. Tam jakiś kapłan próbował wymusić na mnie przyznanie się, że jestem czarownicą. Chociaż dobrze mu z oczu patrzyło to jednak straszył mnie salą tortur i w końcu wymusił przyznanie się do winy. Na tym etapie byłam przekonana, że nic z wydarzeń w mojej wiosce nie jest moją winą, że to wszystko sprawka herszta biczowników, a moi właśni rodzice się mnie wyparli. Nikt mnie nie rozumiał, a następnego dnia miałam spłonąć na stosie. Jedynym drobnym promykiem nadziei w mojej ciemnej celi był nieco starszy ode mnie Diogenes, którego poznałam jakiś dzień wcześniej. Był to jeden z posługaczy którzy wykonywali w więzieniu jakieś drobne prace i powiedział, że spróbuje mi jakoś pomóc. Nie byłam jednak pewna, czy to było w ogóle możliwe na tym etapie.
W końcu nadszedł dzień mojej egzekucji. Jechałam na wozie ubrana tylko w cienką, zgrzebną koszulę i było mi jeszcze bardziej zimno, niż w tamten feralny wieczór. Stos był już w zasięgu mojego wzroku, a na niebie zaczęły szybko zbierać się chmury jakby zanosiło się na potężną burzę. Nagle uderzył piorun i zagrzmiało, a świat nagle zasnuła mgła. Wóz na którym jechałam się przewrócił, a z mgły nagle wychynął Diogenes. Bez zastanowienia pobiegłam za nim, zostawiając w tyle całą gawiedź i stos.
Uciekliśmy najdalej, jak tylko mogliśmy i Diogenes ulokował mnie w szopie należącej do rodziców jakiegoś jego znajomego. W szopie było mi zimno, a jedzenia które przynosił mi Diogenes było raczej mało, ale przynajmniej nikt nie próbował spalić mnie na stosie ani zawlec do sali tortur. Wiedziałam, że nie mogę zostać w tej szopie zbyt długo – na pewno władze wysłały już za mną jakiś pościg, a jedyną nadzieją było oddalenie się od tego miejsca ile się tylko dało. Może po pewnym czasie sprawa by przycichła i mogłabym spróbować chociaż się gdzieś nająć za miskę zupy i dach nad głową. O powrocie do domu nawet nie myślałam przekonana, że rodzice znów wydaliby mnie w ręce oprawców.
Niestety jednak musiałam ponownie wyruszyć dużo szybciej, niż myślałam. Wieczorem do szopy wszedł jakiś mężczyzna, możliwe że ojciec kolegi Diogenesa. Przyświecał sobie ogarkiem świecy, który najzwyczajniej w świecie potrącił. Składowana w szopie słoma momentalnie zajęła się ogniem, a mi samej ledwo udało się uciec.
Od tamtego czasu tułałam się po bezdrożach. Jadłam to, co udało mi się gdzieś ukraść, ale zimno i spanie gdziekolwiek bardzo szybko mnie wyczerpało. Nie byłam w stanie sama przeżyć, na pewno nie o tej porze roku. Nie wiedziałam, gdzie dokładnie idę, ale los postanowił spłatać mi figla i tak oto znalazłam się w okolicach swojej wioski, a na horyzoncie pojawił się zamek, który tyle razy widziałam. Z braku pomysłu i możliwości postanowiłam zakraść się w okolice zamku licząc na to, że może uda mi się tam znaleźć coś do jedzenia – byłam tak wygłodzona, że nawet pasza dla świń wydawała mi się smakowitym posiłkiem.
Ponownie miałam koszmarnego pecha, bo gdy próbowałam zgarnąć trochę świńskiej paszy przydepnęłam jakąś świnię, a potem się przewróciłam robiąc straszny raban. Na to przybiegło kilku świniopasów i jeden z nich mnie rozpoznał. Nawet się nie obejrzałam, kiedy znowu wylądowałam w lochu. Jedynym plusem całej sytuacji było to, że loch był ciepły i suchy, no i dobrze karmili. Nie sądziłam, żeby tym razem udało mi się jakoś wyrwać z łap „wymiaru sprawiedliwości”. Mogłam chyba tylko mieć nadzieję na to, że jeśli już naprawdę muszą mnie mordować, to nie poczytają mojej ucieczki jako pretekstu do znęcania się.
Po pewnym czasie odwiedziła mnie mama. Powiedziała, że przyszła się ze mną pożegnać – byłam pewna, że znowu spróbują spalić mnie na stosie, albo może zamkną w klasztorze, ale okazało się to nieprawdą. Mama powiedziała, że jest szansa na uratowanie mi życia, ale to będzie oznaczało, że już nigdy więcej się nie spotkamy. Słowa te początkowo bardzo mnie dotknęły, ale szybko przypomniałam sobie, że rodzice nie mieli żadnych oporów żeby jakieś dwa tygodnie temu wydać mnie na śmierć, więc może to wcale nie była strata. Po tym wszystkim, co się wydarzyło i tak nie mogłam już wrócić.
Zaprowadzono mnie do jakiejś niewielkiej komnaty z pojedynczym, wąskim oknem i prostym stołem. Nie miałam żadnych szans na ucieczkę z tego pomieszczenia. Po pewnym czasie do pokoju weszło też dwóch mężczyzn – obaj byli starzy, a ten nieco młodszy dał mi wybór, by znów pójść pod sąd, albo pójść z tym drugim mężczyzną. Bez wahania wybrałam drugą opcję, nie wiedząc jeszcze, że podążam za magiem.
Mistrz Vigilius okazał się człowiekiem bardzo małomównym. Wsadził mnie na wóz i pojechaliśmy do tego samego miasta, w którym próbowano mnie spalić. Okazało się, że palenie niewinnych to ulubiona rozrywka tamtejszych mieszkańców, bo oto mieli spalić kolejną osobę oskarżoną o czary. W karczmie spotkaliśmy Mattię, jednego z uczniów mistrza Vigiliusa, który powiedział, że rozmawiał już z kim trzeba i teraz tylko mistrz musi „zadziałać”. Zostałam z Mattią w karczmie i udało mi się naciągnąć go na kolejny posiłek, a następnie udaliśmy się na plac zobaczyć, kogo postanowili tym razem spalić.
Ku memu zdziwieniu na plac zajechał pusty wóz, zaś herold oznajmił, że oskarżony o czary Diogenes został uniewinniony. Tym sposobem nasze ścieżki znów się przecięły. Okazało się, że wsypał go kolega, u którego się ukrywałam. Po pożarze szopy stwierdził, że to na pewno przez moją magię. Na szczęście jednak udało mi się wyjaśnić Diogenesowi, że to naprawdę nie moja wina i myślę, że mi uwierzył. Razem z mistrzem Vigiliusem i Mattią udaliśmy się ponownie w podróż, tym razem do miejsca, które można było nazwać naszym nowym domem.

Komentarze